Wśród kundli jedna jest zasada, każdy o wymyślonym pochodzeniu gada, każdy za sobą ślady pozamiata… wstydząc się matki, strumienia i brata – taki oto kuplet wyszedł mi do głowy, gdy przyglądałem się nowowarsiawskim snobom snującym się, z udawana dezynwolturą, po Krakowskim Przedmieściu czy jakimś pseudonowoczesnym (komuszym w istocie) Wilanowie. W modnych, warszawskich tancbudach
Każde ich słowo brzęczy słoikową frazą, każda myśl krząta się wokół najnowszego małpowania. Rzec by można, że takim „papieżem” tych cymbałów jest Wojewódzki czy – dla starszych – Michnik. Chodzi to stado w te i we wte po modnych lokalach, obnosi się ze swoim nuworyszowskim statusem i chciałoby na siłę wyprzeć z siebie czworacze kompleksy, które tak czy owak zdradzają ich pochodzenie i sposób robienia karierki. Nie mają w sobie żadnej estetyki, toteż uwielbiają brzydotę i prowokacje noveau, które na Zachodzie wzbudzają już powszechne ziewanie, nie posiadają dążenia do prawdy, bo też i kościoły dawno zaczęły ich mierzić. Już dla nich lepiej szamanić, żreć grzybki, opowiadać o swoich „podróżach duchowych”, których rozległość jest jak z Psiej Niwki do Żabiej Przerębli.
Zamiast modlitwy wolą wciąganie do noska (a co? Zarabia się przecie!), zamiast szacunku do polskich wartości wolą niewolnicze małpowanie trednów ześwieczczonego, zboczonego Berlina lub nowych wrzasków mody z Paryża i Mediolanu, gdzie dawno umilkło już bicie dzwonów. Wreszcie zamiast moralności i patriotyzmu wybrali robienie kariery w korpo, wynoszenie się nad innych i imponowanie wszystkim sztucznymi wykwitami upozowanymi na Instagramie czy innym facebooku.
Ludzie bez właściwości, bez korzeni, bez przekonań, podlegli chwilowym porywom śmierdzącego wiatru. Artyści we własnym mniemaniu chcący imponować reszcie sztucznym blichtrem tefauenowskich seriali, których akcja dzieje się pośród wyeksploatowanych do wymiotu kilku zagłębień poststalinowskiej Warszawy. Jest na przykład taki most na warszawskiej Wiśle, który musi zostać pokazany w każdym filmie tego snobistycznego kręgu i w każdym nierzeczywistym serialu tworzonym do wydumanej, trzeciorzędnej prozy autorów, którzy akurat królują w modnym towarzystwie. Biegunem tej intelektualnej porażki są filmy pustogłowej erotomanki, których tytuły opierają się na rachubie dni roku a fabuły są tak kiczowate, że zęby mnie bolą, gdy mam je sobie jakoś w myślach syntetyzować. Przed wojną smagano niejaką Mniszkównę za kicz i melodramatyczne płycizny fabuł, dziś jednak pani M. byłaby wykładowcą w szkołach dla młodych beztalenci, które potem – jak świnie przy korycie – zapełnią miejsca po starych i nie dopuszczą do niego żadnego autentycznie utalentowanego twórcy.
Tu kryje się zawór dna w polskiej kulturze współczesnej. Stare świnie zrobią miejsce przy korycie tylko młodym świniom. Nie ma tu znaczenia ani styl, ani talent ani wreszcie świeży pomysł, ważne jest, aby się było z ferajny, z klucza wspólnego ćpania, pochodzenia z komuszej familii, zatracania się w seksie czy snobistycznego kręgu, gdzie wszyscy przed wszystkimi wszystkim się przechwalają. W muzyce stare komuchy, które opanowały całą branże i radiowe playlisty, nie dopuszczą nikogo z kim się nie przespały, kogo nie zhołdowały, kto nie jest ich niewolnikiem.
Źródłem zakażeń jest niestety Warszawa i jej nuworyczowska mentalność, jej postkomunistyczne zepsucie i kompleksy wedle których mniemane wielkości gotowe są czyścić buty każdemu zachodniakowi, który ma odrobinę wyrobione już nazwisko. Teatry opanowane przez kliki, branża wydawnicza lansująca sponsorowane przez niemieckie fundacje (czytaj niemiecką agenturę) utwory i autorów. Ta branża tępi każdy przejaw twórczości autentycznie polskiej, prawdziwej, niosącej żywy talent i szlachcącej używany przez nas powszechnie język. W modnych, warszawskich tancbudach
„Wielkości” polskiej kultury współczesnej – poza chlubnymi i nielicznymi wyjątkami – to protegowani zachodnich agentur, komusze dynastie, usłużni lokaje dla tamtejszych salonów. Niesamodzielność, bełkot, umiłowanie brzydoty, w której można ukryć swój brak talentu – oto cechy współczesnej wierchuszki naszej kultury, którą zakaziła nieprawdziwa Warszawa. Nie ta, która w 1944 roku chwyciła za broń, nie ta która zamordował Hitler do spółki ze Stalinem.
Zakaźna Warszawa to ciągle Warszawa Zatoki Czerwonych Świń, Warszawa Natolina i Puław. To ciągle Warszawa Ochaba, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego, którzy wyprowadzili na światło dzienne swoje czerwone ścierwo. Taka „Warszawa” dyktuje dziś całemu krajowi styl, normy i wzorce zachowań. Ta czerwona „Warszawa” świadoma jest swojej chromości, fałszu i bezczelności. Im mocniej sobie to uświadamia tym bardziej jest chamska i bezczelna. Ciągi „warszawskich” filmów, w których bohaterowie nie potrafią ze sobą inaczej rozmawiać jak tylko komunikując się kodem blokersów i prymitywnych knajaków z więzień. Nie ma polszczyzny Sienkiewicza, Słowackiego, Leśmiana, Tuwima, Broniewskiego i Gałczyńskiego. Jest tępe narzecze Bohdana Czeszki, Jerzego Putramenta i perseweracje żuli z miejskich kloak. Tak fermentuje sok z buraków zakiszony w słoikach.
Jak to wszystko zmienić, jak wywietrzyć Polskę z tych nieczystości i wstydliwych haniebności?
Ot dobre pytanie… odpowiedzi nie szukajcie w modnych warszawskich tancbudach.