Kiedy byłem młody a wydawało mi się że jestem zbudowany z energii i stali przesiadywałem godzinami na brzegiem morza wpatrując się w najdalszy punkt, na którym byłem w stanie skupić swoje spojrzenie.
W pewnej chwili opanowywała mnie taka furia, że płynąłem przed siebie aż ramiona kompletnie odmawiały mi posłuszeństwa, wtedy wpatrywałem się w tył i najczęściej nie widziałem wtedy już brzegu. Przez chwilę ogarniał mnie strach i rzucałem się do walki o życie – tak mi się przynajmniej wtedy zdawało. Drżałem ze strachu i płynąłem, wyczerpany upadałem na plażę. Upajałem się momentem paniki i strachu, który udało mi się przezwyciężyć. Potem fundowałem sobie coraz dalsze pływackie wycieczki, aż w końcu uznałem, że strach mną nie włada, że mogę liczyć na własne siły. Siła młodości tryumfowała i dodawała przekonania o własnej niezłomności. Po pewnym czasie było mi jednak tego za mało i zacząłem szukać innych doświadczeń: były wśród nich mordobicia w najbardziej zakazanych knajpach komunistycznego Krakowa, gdzie chadzałem oczekując aż moja twarz wywoła agresję w którymś z bywalców. Bywałem bity i zdarzało mi się też wychodzić z tych terminów zwycięsko. Do dziś pamiętam bijatyki w bramach, krew, gorączkowe poszukiwanie wyjścia z trudnej sytuacji. Zawsze jednak wracałem do akademika i zdawałem – sam przed sobą – rachunek z poczucia strachu. Z czasem poszukiwanie strachu i jego opanowywanie stało się dla mnie swoistym hobby, któremu oddawałem się z zapamiętaniem wartym o wiele lepszej sprawy.
Od dzieciństwa gnębiło mnie poczucie, że jeżeli nie okiełznam strachu popadnę pewnego dnia, właśnie z poczucia lęku, w szaleństwo. Strach odbierze mi zmysły. Szukałem więc nowych okazji do przeżywania strachu, pocenia się i odczuwania drżenia palców. Bałem się wysokości, ale takim lękiem, który skłaniał do coraz większego wychylania się w czeluść. Ten lęk był spowodowany tym, że panicznie bałem się, że kiedyś skoczę tam. Ta czeluść mnie po prostu niezmiernie przyciągała. Z tego powodu zrobiłem kurs spadochroniarski i pewnego dnia istotnie wyskoczyłem w zdawałoby się bezdenną czeluść. Wyskoczyłem….i upoił mnie przestwór, uwolnienie, poczucie absolutnej wolności, które co prawda trwa ułamki sekund, ale nie da się nigdy o nim zapomnieć. Tak też nauczyłem się strzelać, skakać na linie bungee i robić wiele innych dziwacznych rzeczy. Wszystko aby gonić strach i usiłować go przekroczyć. Aż pewnego dnia zrozumiałem, że to czysty egoizm…takie poddawanie siebie wymyślonym próbom nie prowadzi do niczego poza tym, że człowiek coś sobie pozornie udowadnia. Tak w pewnych czynnościach wzmacniałem siebie i własne poczucie dumy. Mogłem być bardziej hardy i mniej ugrzeczniony niż inni, ale czemu to służyło? Takie działanie prowadzi jedynie do pozerstwa i kreowania własnej „legendy”
Z biegiem lat życie pokazało mi, że te próby owszem są ważne bo dodają nieco zaufania do własnych sił, ale prawdziwe sprawdziany przychodzą w zwykłym, szarym, codziennym życiu. Życie bowiem nie jest scenariuszem filmowym, w którym następuje punkt szczytowy a potem rozwiązanie historii i niewypowiedziana już sugestia, że dalej było wszystko w porządku i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Życie w szarych, nieintensywnych sytuacjach, przynosi sprawdziany o wiele mocniejsze niż wyjazdy na wojny, skakanie ze spadochronem, pływanie na granicy omdlenia…życie przynosi pytania o to kim naprawdę wewnątrz siebie jesteś. Życie ma też swoje sezony i po młodości – gdy najważniejsze jest bycie sprawnym fizycznie i imponowanie sobie, nadchodzi czas wieku średniego a potem starszego. Każda ta pora niesie swoje wyzwania.
Dziś – z perspektywy wielu przeżytych lat goryczy i tryumfów, dezercji i stawiania czoła wydarzeniom mogę – bez cienia wstydu – wyznać sam w sobie jestem jedynie marnym koniunkturalistą, człowiekiem żądnym rewanżu najgorszymi środkami i drogami. Sam w sobie jestem istotą, której obiektywnie pewnie bym się brzydził. Wszystko co napawa mnie nadzieją, co daje mi siłę stawiania czoła nadchodzącym dniom, nie pochodzi ze mnie. Prawdziwy sprawdzian przychodzi z miłości, z tego czy jesteś w stanie poniechać siebie w imię dobra innej istoty.
Żyjemy w narcystycznych czasach, w których kreowanie wizerunku siebie uchodzi za szczyt umiejętności. Jednocześnie metodą sprawowania absolutnej władzy stało się sianie powszechnego poczucia strachu. Dziś realne władze zarządzają strachem i na jego podstawie kreują plany zarządzania milionami ludzi. Demokracja zmieniła się w swoistą „strachokrację”. Władze przyznają sobie coraz to nowe przywileje na podstawie wykreowanego przez siebie poczucia strachu. Wszyscy wokół milczymy, bo kurczowo trzymamy się własnego status quo. Co tam inni, ważne aby mnie jako tako się wiodło – to właściwie dominujące hasło współczesności.
Czuje, że nadeszła pora na pojawienie się charyzmatycznych ludzi, którzy potrafią przezwyciężyć strach…ale nie z wyłącznie egoistycznych pobudek. Ten strach do przezwyciężenia zakłada działanie dla innych nawet kosztem własnych interesów. Nikt z własnej natury nie jest zdolny do takiego wysiłku. Jednak kiedy szukamy prawdziwego źródła odwagi…kiedy udajemy się do Tego, kto jest Ojcem prawdziwej odwagi…osiągamy spokój i pewność. W świecie zagmatwanych racji, ścierających się narracji i wszechobecnego kłamstwa jedynie zwrócenie się do Boga, szukanie w Nim odwagi i męstwa ma sens. Nasz Bóg jest Ojcem odwagi, która przegania lęk i strach. Nasz Bóg jest Ojcem wolności. Chce nauczyć się w to ufać i żyć pełnią swojego przeznaczenia. Chodźcie, uczyńmy to razem!