STRONA GŁÓWNA / AKTUALNOŚCI / „KSIĄŻĘTA” SAMORZĄDU

„Książęta” samorządu



Po reformie samorządu dokonanej przez rząd Jerzego Buzka w Polsce powstała cała kasta partyjnych samorządowych książąt, którzy nieprzerwanie krążą w orbitach władzy. Zastąpili oni dawnych sekretarzy PZPR, którzy „w terenie” byli przedłużeniem ramienia komunistycznej władzy.


Jeśli zdamy sobie sprawę z faktu, że marszałek województwa czy prezydent dużego miasta często rozporządzają kwotami o wiele większymi niż rządowi ministrowie, mają o wiele większe kompetencje i dzieje się to w otoczeniu, które nakłada o wiele mniejsza kontrolę, to w takim momencie uświadomimy sobie, że kasta samorządowej elity wyrosła znacznie ponad całe społeczeństwo i jak magnaci z czasów Pierwszej Rzeczpospolitej samorządowcy stworzyli całe zastępy klienteli i lokalnych dworów. Wobec magnatów różni ich nie tylko o wiele bardziej poślednie pochodzenie ale także maniery i pazerność. Samorządowcy bowiem – właściwie bez żadnych przeszkód – dorabiają się osobistych fortun, które daleko przekraczają sumę ich oficjalnych apanaży.

Arbuzowa drużyna

W Trzeciej RP poznaliśmy PSL jako grupę ludzi całkowicie nastawionych na czerpanie pożytków z pozostawania w kręgach jakiejkolwiek władzy. Bezideowość tego – było nie było sprawnego grona dawnej zeteselowskiej nomenklatury i ich rodzin – stała się wręcz przysłowiowa a wyczyny postkomunistycznych samorządowców w wielu miejscach Polski stały się wręcz anegdotyczne.

Spadkiem po epoce PRL – u były rozbudowane struktury partyjne, których „okrągły stół” nie naruszył. O ile PZPR wyprowadziło sztandar, zacierało ślady, mutowało i powoli traciło kadrę oficjalną kadrę a SD odeszło w polityczny niebyt (choć nie można tego powiedzieć o politykach wywodzących się z tej partii), to ZSL praktycznie bezboleśnie przedzierzgnął się w PSL i zachował terenowe siatki działaczy. Taka sytuacja skutkuje do dziś tym, że partia ta posiada w tzw „terenie” zdyscyplinowany i nastawiony na konsumowanie owoców lokalnej władzy aparat partyjny. Dało to „czerwonym ludowcom” ogromną przewagę nad innymi ugrupowaniami, które praktycznie powstawały od podstaw. Do historii współczesnej samorządowości przeszli działacze, które przez długie lata trzęśli całymi województwami. Niektórzy z nich wpisali się do historii prawomocnymi wyrokami sądowymi za molestowanie seksualne jak np. Mirosław Karapyta, były marszałek województwa podkarpackiego, który „poległ” w niedokończonej „aferze posła Burego”. Inni jak Adam Struzik zbudowali wokół siebie całe dwory. Struzik nie stracił wpływów wraz całym PSL – umiejętnie rozgrywał mazowieckie intrygi i dziś zapewnia posady i wpływy licznej grupie swoich partyjnych znajomych.
Ogólną cecha polskich samorządowców jest uczestnictwo w tzw „cyrkulacji elit” – raz bywają parlamentarzystami, członkami rządów, ministrami, innym razem okopują się na pozycjach samorządowych. Warunkiem ich istnienia jest utrzymywanie realnych wpływów i dzielenie pieniędzy oraz całego wianuszka posad dla swoich akolitów. W Polsce tzw „lokalne układy” cementowane są wspólnymi interesami i wzajemnym kryciem swoich grzeszków. Samorządowcy niestety stali się istotnymi elementami lokalnych sitw i wielu z nich działa w atmosferze całkowitej nietykalności a sama idea samorządności w wykonaniu wielu z nich stała się swoistą polityką dynastyczną, w której uczestniczą całe pokolenia ich rodzin. Polskie służby fiskalne właściwie nigdy nie wkroczyły w dziedzinę ich osobistych majątków a wielu z nich po prostu nie potrafiłoby wyjaśnić ogromnej dysproporcji pomiędzy posiadanymi przez nich majątkami a oficjalnymi zarobkami.

Czerwony ugór

Niedawno opisywałem karierę i „dokonania” czerwonego prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego. Metodą dawnych działaczy komunistycznej PZPR stało się zacieranie za sobą śladów, udawanie bezpartyjnych fachowców i jednoczesne budowanie lokalnych układów za pomocą dawnych kolegów z komunistycznych służb specjalnych, dawnej – leciwej już dziś – nomenklatury oraz nowych pokoleń wychowanych w komunistycznych rodzinach. Wielu dawnych członków PZPR zmieniło barwy partyjne. Wielu z nich jest teraz znanych jako działacze samorządowi Platformy Obywatelskiej a nawet Prawa i Sprawiedliwości. W Krakowie zaistniał nawet swoisty sojusz dawnych aparatczyków PZPR w Majchrowskim. Przejawem tego było objęcie funkcji wojewody przez Józefa Pilcha – długoletniego wysokiego urzędnika Chemobudowy, który jednocześnie był bliskim przyjacielem Majchrowskiego. Po niesławnym końcu pełnienia przez niego państwowej funkcji prezydent Krakowa nie zapomniał o nim i dziś zajmuje on lukratywną posadkę w jednej z miejskich spółek.

Obywatelskie imperium

Platforma Obywatelska, jakkolwiek żywot ma nieporównanie krótszy niż ich etatowy, „ludowy koalicjant”, także zrobiła wiele aby głęboko zakorzenić swoje wpływy. Dziś sześciu przedstawicieli tej partii sprawuje funkcje marszałków województw. Prezydenci z PO rządzą także największymi polskimi miastami: Warszawą, Gdańskiem, Wrocławiem, Poznaniem, Łodzią, Radomiem, Lublinem i wieloma innymi. Są to miejsca gdzie partyjny aktyw może kotwiczyć się na lukratywnych posadach i spokojnie czekać na lepsze politycznie czasy. Zwykle samorządowej koalicje budowane są przez PO z dawnymi działaczami PZPR oraz PSL tak więc frukty dzielone są potem według partyjnych kluczy. Nawet w samorządach kierowanych przez PiS wysokie funkcje sprawują byli działacze PO, którzy zdążyli przesiąść się do „Porozumienia” Jarosława Gowina. Przykładem jest tu wicemarszałek województwa małopolskiego, niegdyś sztandarowy czynownik PO, Tomasz Urynowicz.
Ciekawym przykładem samorządowca, który PO zawdzięcza swoje wyjście z niebytu jest były marszałek województwa małopolskiego Marek Sowa. Jest to postać tyleż tuzinkowa co jednak mocno niecierpliwa. Prywatnie jest bratem znanego księdza Kazimierza Sowy, złośliwi mówią, że karierę zawdzięcza właśnie koneksjom brata i jego znajomościom z takimi działaczami PO jak choćby Paweł Graś. Przed dwie kadencje Sowa pełni funkcje posła na sejm RP, niecierpliwość w odzyskiwaniu utraconych wyborami splendorów kazała mu jednak – podobnie jak jego koledze Jerzemu Meysztowiczowi – zmienić barwy polityczne i z PO przeniósł się do partii Ryszarda Petru „Nowoczesna”. Widząc jednak daremność oczekiwania na karierę w rozpadających się strukturach „Nowoczesnej” Sowa skruszony powrócił do PO i w ostatnich wyborach znów uzyskał poselski mandat z listy tej partii.

Meandry kariery Sowy

Marek Sowa karierę zaczynał jako sołtys w rodzinnej wsi Sowów (Kazimierza i młodszego Marka) Bobrek, potem był radnym w pobliskim Chełmku. Z tego czasu zapewne pochodzą mocno gminne maniery tego polityka, których nie wyzbył się w latach późniejszych. Pracował także w małopolskich urzędzie marszałkowskim. Polityczna karierę – zapewne za namową brata – rozpoczął w Ruchu Stu, gdzie aktywny był już Paweł Graś, później obaj przeszli do efemerycznego Stronnictwa Konserwatywno Ludowego. W 2005 roku – wraz ze swoim politycznym bratem Grasiem i z błogosławieństwem rodzonego brata Kazimierza – wstąpił do PO. W 2010 roku wywalczył dla siebie funkcję marszałka województwa małopolskiego, która sprawował przez pięć lat. Był marszałkiem kompletnie bezbarwnym ale niezwykle czułym na swoim punkcie. Znany był z małostkowości i pamiętliwości. Jako samorządowiec nie zapisał się w pamięci Małopolan właściwie niczym, był typowym układowcem i właściwie politycznym wcieleniem swojego brata, który co prawda aż palił się do aktywnego uczestnictwa w politycznej grze ale duchowna sukienka my w tym jednak przeszkadzała.

W parlamencie Marek Sowa zapisywał karty na swoim poziomie intelektualnym i charakterologicznym. Ostatnio stał się znów głośny dzięki atakom na prezesa Orlenu Daniela Obajtka. Przy okazji jednak wyszedł brak umysłu szachisty, natychmiast bowiem okazało się że majątek Marka Sowy budzi poważne zastanowienie. Jak z pensji samorządowych i poselskich można bowiem dojść do sporego poziomu zamożności jakim dziś cieszy się ten polityk? To jednak temat na odrębną analizę.