Kilka słów o hodowli politycznych wunderkindów
Skąd oni ich biorą? Aby zrozumieć fenomen o którym zaraz napiszę muszę sobie nieco uprościć rzeczywistość. Oto wyobraziłem sobie, że istnieje stolarnia politycznego mistrza Gepetto, w której dawni esbecy (wojskowi i cywilni) pracowicie strugają z marchewki kolejnych kandydatów na kompradorskie polityczne wunderwaffe. Potem po kolei wyskakują – jak z głowy ziemniaczanego Zeusa – i tworzą ugrupowania, które zanim jeszcze przeciętny konsument schabowego o nich usłyszy już mają po kilkanaście procent wyborczego poparcia.
Takich marchewkowych herosów wystrugano już w Polsce, po okrągłym stole, co najmniej kilkunastu. Ich standardowy los jest bardzo podobny. Wyskakują z wielką pompą, media okadzają ich z pracowitym wysiłkiem propagandowych żuków gnojarzy, kobiety są wniebowzięte bo pozuje się ich na nawiślańskie wcielenia rozmaitych herosów, potem lekko przysypiają na dystansie i w końcu ktoś głośno stwierdza: toż to głupek patentowany!.
Wtedy zniżają polityczne loty i znikają gdzieś w czerwonym rynsztoku. Powstają zawsze wtedy gdy należy komuś przeszkodzić, komuś zabrać kilkanaście procent poparcia. Wunderkindy polskiej polityki – użyteczni gówniarze do mokrej, politycznej roboty.
Pułkownik Gepetto ma ich całą stajnię. Do wyboru do koloru. Ma więc kandydata na polskiego „Che” Guevarę (gdyby był konieczny), w innym boksie trzyma kolejnego tzw „fachowca” skrojonego z buraka podobnie jak ekspert Ryszard Petru (zwany dawniej Rumunem Balcerowicza), jest oksfordczyk z życiorysem przemawiającym do polskich kompleksów lat dziewięćdziesiątych, podobny do chorążego Sikorki, znany dziś jako Radosław Sikorski, jest self made man orzeł wódczanego biznesu logujący się nawet kiedyś jako sponsor ponoć prawicowego tygodnika „Ozon” – mowa o podlubelskim „Sokratesie”, który realnie nie okazał się nawet Colas Breugnionem. Istnieje tam także boks z katolikami hodowanymi na wypadek gdyby – w pewnym momencie epoki – potrzebny był jakiś bezobjawowy katolik. Najbardziej znany z tej czeredki stał się ostatnio pan Szymon Hołownia. Na jego przykładzie możemy więc prześledzić jak przemysłowo hoduje się takie polityczne cudo.
Najpierw więc hodowca orzeka jaki politycznie gatunek jest mu potrzebny, następnie typuje kandydata. Młody adept musi być plastyczny i skłonny do wszystkiego, czego będzie od niego wymagał hodowca. Hodowca zapewnia mu dobry rozwój, w kilku dziedzinach naraz …tak aby w pewnym momencie wszystko mogło złożyć się w jedną całość. I tak w przypadku pana Hołowni najpierw był kreowany na nowe objawienie „nowoczesnego katolika”, który wszystko rozumie i wie a przy okazji potrafi połączyć ogień z wodą i wycisnąć z tego pieniądze. Jako „katolicki publicysta” nie był jednak na tyle oryginalny i ciekawy aby zdobyć ogólnokrajową popularność. Tak więc obok pomp w postaci windowania jego publikacji wszędzie dodano mu gwiazdorzenie w popularnym programie telewizji TVN. No tu zobaczyła go wreszcie szeroka publiczność i zyskał potrzebny rozgłos. Jako fajnokatolik zaczął być przedstawiany jako nowe wcielenie syna milicjanta Jerzego Owsiaka. Dodano mu więc wsparcie ze strony niezwykle przecież katolickiej rodziny Kulczyków i był prawie gotowy do zaprezentowania polskiemu światu. Miał proste zadanie skorzystać z zamieszania powodowanego jego bezobjawowym (co prawda) katolicyzmem i urwać trochę z elektoratu tradycyjnej prawicy, dla którego związki katolickiego ethosu i polskości są więcej niż naturalne i historycznie oczywiste. Pan Szymon Hołownia w odpowiednim momencie poczuł zatem zew polityki i stworzył (a raczej stworzono mu) nowe polityczne ugrupowanie, które natychmiast poszybowało w górę w politycznych sondażach popularności.
Niestety produkty owej hodowli mają to do siebie, że gdy pozwoli się im na swobodne wypowiedzi, to prędzej czy później szydło wychodzi z worka i następuje jakaś widowiskowa wpadka. Pan Szymon ma to jeszcze przed sobą, ale jego słynne łzy nad konstytucją będą za nim szły po kres – niedługiego jak sądzę – politycznego żywota. Ugrupowanie Hołowni łączy w sobie poetykę „marszów z błyskawicami na policzkach” spod sztandaru pani Mary Lempart z fajnokatolicyzmem, który więcej wspólnego ma z duchowością takiego Mariusza Waltera niż z kanonami katolickiego myślenia. Produkt „Hołownia” zadziałał i sprawnie piął się w sondażach w górę aż do momentu gdy „królik Europy” pan Donald Tusk postanowił powrócić na niewdzięczny polski ugór. Wtedy – w jednym momencie – sondaże pana Hołowni zaczęły grzecznie topnieć na korzyść faworyta kanclerz Angeli Merkel.
Nie znaczy to jednak, że z figury publicznej pod nazwą Szymon Hołownia już nikt nie skorzysta. Tu jeszcze karty nie są do końca poznaczone.